Recenzja filmu

Frendo (2025)
Eli Craig
Katie Douglas
Aaron Abrams

Dzieci kukurydzy

Gdy we "Frendo" dochodzi jednak do oczekiwanego, wykrzyczanego pytania: Dlaczego?! Po co?!, otrzymamy niezrozumiały, absurdalny zalew sprzeczności. Objaw szaleństwa? Nie, scenopisarska
Dzieci kukurydzy
Przybywajcie do Kettle Springs! To malutka mieścina na dalekiej amerykańskiej prowincji. W jedynej restauracji w mieście będą na ciebie patrzeć spod byka, jeśli zbyt długo zajmie ci wybieranie czegoś z karty. Na swoich gankach w bujanych fotelach z przerażeniem będzie cię obserwować nieprzychylna przyjezdnym starszyzna. W oddali zauważysz fabrykę syropu kukurydzianego. Kiedyś symbol prosperity całego regionu i główne miejsce zatrudnienia. Dzisiaj to przygnębiający, opuszczony po pożarze przybytek, bez szans na dalsze funkcjonowanie. O bezpieczeństwo dba tu nękający młodzież szeryf. Przeszedłeś na czerwonym świetle? Spodziewaj się nocki w areszcie. Wszystko to otoczone sięgającymi horyzont polami kukurydzy. Uroku dodaje jeszcze jeden smaczek. Bowiem od kilku dekad w okolicy grasuje klaun-seryjny morderca, wybierający na swoje ofiary imprezujących nastolatków. Jednym zdaniem: to po prostu wymarzony kurort.


We "Frendo" Elego Craiga po Kettle Springs oprowadzą nas siedemnastoletnia Quinn (Katie Douglas) i jej ojciec Glenn (Aaron Abrams). Uzależnienie od narkotyków, potem śmierć z przedawkowania matki i żony była dla nich tak bolesnym doświadczeniem, że uleczenia postanowili szukać z dala od zgiełku metropolii. Ten aktorski duet czasami potrafi wybić się poza wszechogarniającą anonimowość. Szczególnie Katie Douglas ma pokłady charyzmy, przebojowości i temperamentu. Potrafi być słodka i wściekła; rezolutna i spontaniczna – jedyny plusik w morzu problemów "Frendo". W nowym miejscu Glenn ma otworzyć gabinet lekarski, a Quinn łatwiej będzie przygotować się do egzaminów. Ktoś powie: widziałem to już wcześniej milion razy! Wielu przyzna mu rację. 

Z horrorami jest tak, że działają, jeśli są prostolinijnymi straszakami, mającymi na celu wyłącznie wywołanie ciarek na plecach. Wcale też nie muszą oblewać widzów wiadrami krwi, wystarczy, że niepokój pojawia się podprogowo, dzięki pojedynczym ekspresjom dziwactw, odstępstw i lęków. "Frendo" nie odnajduje się na żadnej z tych płaszczyzn. Wykrzywiona podstępnym uśmiechem cyrkowa maska oraz zgrzyt żądnej mordu piły mechanicznej jest obrazkiem naprawdę już oswojonym. Przeskoczmy jednak nad samym wizerunkiem; może w kolejnych egzekucjach znajdziemy chociaż okruszki inscenizacyjnej kreatywności? Niestety, tylko jedna scena zabójstwa realizowana na długim ujęciu, gdy podążamy za jedną z postaci, wybija się ponad niską, warsztatową średnią. We wszystkich innych przypadkach to mrok, wrzask, cios widłami w podbrzusze, rach-ciach i tąpnięcie zwłok na ziemię. Niestety dla "Frendo" gatunek horroru jest takim momencie, że każda krwawa jatka potrzebuje choćby szczypty sarkazmu i pastiszu, aby się obronić.


Gdzieś między jedną a drugą dekapitacją Eli Craig wplata uniwersalne wątki, mające pracować na liczne konflikty. Może nim być sposób na przepracowanie traumy (konfrontacja vs ucieczka). Kiedy indziej tylko delikatnie poruszone zderzenie wielkomiejskości ze wsią, ale sprowadzone do doskwierającego braku Wi-Fi. Eh, to rozpuszczone gen Z! Wiodącym punktem zapalnym ma być międzypokoleniowa niechęć i wstręt starszych wobec młodszych. Dobrze, mógłby to być całkiem uzasadniony argument do sięgnięcia po najcięższy sprzęt. Gdy we "Frendo" dochodzi jednak do oczekiwanego, wykrzyczanego pytania: Dlaczego?! Po co?!, otrzymamy niezrozumiały, absurdalny zalew sprzeczności. Objaw szaleństwa? Nie, scenopisarska niezdarność. W finale, mającym być dramaturgiczną kulminacją, stawka błyskawicznie rozpływa się w powietrzu. Zamiast konkretów dostajemy nieznośny bełkot. Zamiast przeciwnika – dziwacznego żartownisia. Kino klasy B zasługuje na więcej. 
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?